2011-5-2
Tak się z spieszyliśmy, tak się zbieraliśmy, że na wskazane na bilecie miejsce dotarliśmy na koniec koncertu Brodki, a podobno był fajny. Fajnych było te kilka piosenek, które się nam udało posłuchać.
No i w sumie szkoda, że tak późno dotarliśmy, bo Brodka oprócz tego, że lepszejszą płytę nagrała ostatnio, co to się Granda nazywa, to jeszcze potrafi bawić się z publicznością, a nawet w publiczności.
Nowe utwory na koncercie brzmią całkiem smakowicie, a Brodka nawet na rękach publiki nie traciła głosu... Poza małym wyjątkiem jakby prawie upadła.
No cóż jak sama nazwa wskazuje zespół ten potrafi wzbudzać różnorakie emocje... od szczęśliwości i uśmiechów do niezadowolenia, smutku, czy innych grymasów.
Jako, że powyższy zespół do moich ulubionych nie należy, to sam koncert smucił, a szczęście wywołało jego zakończenie...
chociaż zauważyłem czujnym okiem, że niektórym się bardzo podobało...
Z dwojga złego, niech młodzież słucha tych panów, niż innych wykonawców mniej znających gitary.
No to jak jesteśmy przy reżyserce to mogę pochwalić realizację koncertu.
Nagłośnienie było całkiem niezłe. Światełka na scenie też jak na warunki koncertowego maratonu także jakoś tam grały.
Dziwnym i nowym przeniesienie części
gastronomicznej na Wyspę Piaskową, co powodowało straszne korki na kładce łączącej obie wyspy (ale to przecież Wrocław).
Dziwnym i nowym było wprowadzenie żetonów na napoje i jedzenie. Co powodowało kolejki do wymiany pieniędzy na kolorowy żeton, natomiast zdaje się, że z lekka przyspieszało zakupy, bo sprzedawcy nie musieli operować drobnymi przy każdym zakupionym kawałku kiełbasy, czy piwa. Przez chwilę poczułem się jak na
Open'erze.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Patrole ratunkowe krążyły wokół wyspy.
Następna kapela z listy, która do moich ulubionych nie należy. Jakoś mi ten głos Grabaża nie za bardzo pasuje po prostu.
Więc posłuchaliśmy ze trzech piosenek i znów przeszliśmy do części gastronomicznej, bo w gardłach zasychało.
Część gastronomiczna koncertu... zamkowa troszeczkę.
Tym razem chłopaki panowie z Myslovitz dali set bardzo - jak by to nazwać - pro rodzinny, a więc prawie same hiciory. Nawet Z Twarzą Marilyn Monroe usłyszeliśmy... nie żebym tęsknił za tym kawałkiem. Ja tam wolę jak Myslovitz odlatuje w kosmiczne klimaty.
Tylko mi jakoś głos Artura Rojka wydawał się, albo słabo nagłośniony, albo po prostu słaby, jakby choroba złapała gardło.
Więc Rojas śpiewał coś słabawo... no dopiero później się rozkręcił tak w okolicach Good Day My Angel, ale to już był prawie koniec koncertu.
No i jeszcze na dokładkę była Peggy Brown, po takich piosenkach jak: Kraków, Długość dźwięku samotności, itd.
A więc kto ich nie za bardzo słucha to pewnie i tak się dobrze pobawił, bo większość piosenek to radiowe hity były, ale nie pojawił się singiel z nowej płyty, która to się ma ukazać już za niedługo, bo 31 maja.
Kazik jak czas nie zatrzymuje się i nie ma litości, czy to w wersji light, czy hard i jak zaczęli od Nie ma litości dla skurwysynków, to tak mi się skojarzyło, że to bardzo stara piosenka jest i że też już trochę stary jestem.
Bardzo byłem ciekawy jak zabrzmi ten koncert z Litzą na gitarce, ale w sumie, czy z Litzą, czy bez niego, to Staszewski jest klasą samą w sobie, ligą dla siebie - czego by nie dotknął, to się w Kazika zamienia, a że mnie ta twórczość już bokiem wyszła jakieś 100 lat temu, to się, po kawałku Łysy jedzie do Moskwy, jakoś słabo zrobiło i nogi same w stronę domu pociągnęły.
No cóż mogę jeszcze dodać... Kazik takie teksty pisze, że jak się teraz słucha, to tak jakby się włączyło Teleexpress sprzed 15 lat - taka to aktualność utworów KNŻ w tym momencie jest, ale to oczywiście moje zdanie. Widziałem, że niektórym się podobało, a więc na zdrowie very much.
P.S.
Jak mnie już tam nie było to podobno Kazik walnął się 3 razy w kawałku Tata dilera, ale co tam wcale nie skarżę :)